Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/137

Ta strona została przepisana.
—   133   —

szeć kilka szybko po sobie następujących dźwięków, jakby paru ludzi naraz paliło z bicza. Budzisz, Kostka i woźnica zaczęli nasłuchiwać. I koń nawet przystanął.
— Z brauningów — rzekł Budzisz.
— Nie, z karabinów — zaprzeczył Kostka — ja to znam z kniei.
— Ao! jak tam wyrywa — — dodał woźnica, wskazując biczem na dalszą ulicę.
Postać młoda, snać młoda i rącza, przypadała prawie do ziemi w pędzie rozpaczliwym, zwierzęcym, aż znikła przy jakimś parkanie, zapewne znalazłszy otwór na podwórze.
— Jechać, czy nie jechać, panie hrabio? — spytał dorożkarz, któremu droga wypadała wzdłuż wspomnianego parkanu.
Kostka się zadumał — czy nad tem, że go dorożkarz zna, czy nad odpowiedzią.
— A jechać, do licha! — fuknął pan Apolinary. — Kula, jak Bóg da, to i tutaj trafi.
— E, ulica szeroka — dodał ośmielony dorożkarz i popędził konia do szybszego kłusa.
Odetchnęli w alei Ujazdowskiej. Tłumy ożywione, wiosenne, płynęły po obu chodnikach. Tylko po środku nie widać było, jak za dawnych czasów, powozów; panowały tam patrole i rzadkie, krzywe jednokonki. Ale od młodego parku Łazienkowskiego i od starych, budzących się Łazienek szedł odurzający zapach. Szedł na ponu-