Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/139

Ta strona została przepisana.
—   135   —

nową denominacyę. Apolinary Budzisz był w polityce... empirykiem. Tak. Zacną dłonią próbował to tak, to owak odwalić kamień zagradzający zmartwychwstanie, to pchał, to dźwigał, to dłubał — zawsze jednak z najlepszymi zamiarami. Był w polityce empirykiem.
Miał także w sobie na dnie leżący zapas konserwatyzmu i zdrowego sensu, których to ordynarnych zalet wstydził się poniekąd przed szeroką publicznością w mniemaniu, że nie są dość efektowne w ustach działacza rewolucyjnego. Ale w pojedynkę można się z nim było pożytecznie dogadać.
Ponieważ Łazienki były, dla wygody policyi, zamknięte, a strudzeni miastem politycy pragnęli zblizka pociągnąć wiosennej woni od wielkich drzew i stawów, skierowali się więc na dół w aleję Agrykolę. Niebawem zaczął im migać przez drzewa śliczny pałacyk Łazienkowski stojący na obramionych lustrach, jak kosztowna zastawa stołowa z najlepszej epoki warszawskiego smaku — i teatrzyk romantyczny, nad którym »kochanka brzoza« rozpuściła warkocze swe, zielonym muślinem już przesłonięte. A na moście dumny Sobieski deptał Turków.
Raźnie, wesoło zagrzało się w sercu panu Apolinaremu, że jeszcze coś, tego... tu król, tam pałac — i wskazując na posąg bohatera, odezwał się: