Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/14

Ta strona została przepisana.
—   10   —

Apolinaremu nowe niespodzianki. Znowu szedł pochód, tym razem poważniejszy, jakby pielgrzymka. Z wielu piersi płynął hymn: »Boże coś Polskę«.
— To lubię — rzekł Budzisz — i odkrywszy głowę bez przymusu, ruszył za innymi, wszystko jedno dokąd, wszystko jedno z kim. Pieśń prowadzi — naprzód!
Wtem nawoływania: »Stać! stać!« zwarły szeregi, potem je osadziły na miejscu. Z pośród tłumu wyrosła drabina, a na nią wszedł młodzieniec w mundurze wyższego zakładu naukowego. Boczne światło latarni gazowej rzuciło się jaskrawo na pół postaci chudej, na wypukłe oczy i bujne kędziory mówcy.
— Gaspadá...
Pan Apolinary jednym zamachem wcisnął kapelusz na głowę. Słuchał jednak jeszcze, starając się zrozumieć dźwięki rosyjskie, skażone semickim akcentem.
— ...Rzucono nam z łaski ochłap, jak psom. My żadnych łask nie potrzebujemy. My mamy siłę potrzebną, aby wywalczyć wszystkie prawa ludu. Walczymy nie za Dumę bogatych, ale za Dumę wszystkich: Rosyan, Polaków, Żydów, Mahometan. Walczymy za prawo głosu dla mężczyzn i dla kobiet, za tajne, powszechne, bezpośrednie głosowanie. My podyktujemy prawo, nie damy się zwieść i ugłaskać...