Dowiedziawszy się już, że panie go nie znały osobiście, przedstawił go trójkwiatowi, zgrupowanemu w postaciach stojących, niby trzy muzy gotowe do wieńczenia zasług położonych dla narodu.
— Pan Apolinary Budzisz.
Pani Siecińska, odłączając się od grupy, wyciągnęła do słynnego męża drobną swą dłoń dającą jeżeli nie kształt, to przynajmniej zapach bukietu.
— Niezmiernie się cieszę, że potrzeba publiczna przyprowadziła pana prezesa do mego mieszkania.
Pan Apolinary, natchniony zapachem z ucałowanej ręki, odpowiedział:
— Służba publiczna ma swe chwile niezrównane.
Poczem przywitał innych z odcieniami cechującymi wysokie wyrobienie towarzyskie i polityczne. Pani Hańskiej powiedział: Aaa! — pani Englert nieledwie: ach! — a dłoń Heydensteina ścisnął potężnie tak, jak »witają się nie wrogi, lecz dwa na krańcach swych przeciwnych...«
— Uszanowanie hrabiemu.
Nie warto było prawie pytać o wynik próbnego głosowania na wiecu. Oblicze pana Apolinarego zwiastowało tryumf absolutny.
Heydenstein podjął się wywołania stanowczej wieści:
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/155
Ta strona została przepisana.
— 151 —