Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/166

Ta strona została przepisana.
—   162   —

jeszcze ośm mil tak zwanym traktem, który z początku był niby szosą, czyli szeregiem wybojów natury twardszej, przechodził przez osady źle ubitym brukiem, wkrótce jednak porzucał pretensye do miana drogi bitej i ciągnął się pasem żółtym lub ciemnym, suchym lub mokrym, stosownie do natury gruntu i pory roku. Na punkcie znaczącym połowę tej wyprawy stał wielki, starożytny, żółty zajazd pocztowy, w którym zmieniano konie, lub dawano im wytchnąć.
Pan Apolinary dotarł właśnie do zajazdu. Czekał, aż konie popasą i usiadł na ławie pod karczmą. Od żyta, już falującego wysoką zielenią, od łąk młodych i kwiecistych wiało tak świeżo, że ginęła w tym przemożnym zapachu wiosny stęchła woń starej karczmy. Do niskiego, wystającego okapu dachu dolatywały jaskółki, ubierając go w czarne, jedwabne, trzepoczące się w wietrze kokardki. Po szarzyźnie ziemi, ozłoconej gdzieniegdzie rozsypaną słomą, pomykały frasobliwe i łakome kurczaki, kradnąc w szybkich pokłonkach upatrzone ziarna. Lipa, której pień znękany długą służbą publiczną miał pozór umierający, strzelała jednak paru bukietami nowej zieleni ponad dach zajazdu. Z ciemnej otchłani stajni ukazały się za tęgim parobczakiem dwa łby końskie wyciągnięte, mrużące czarne powieki pod nagłym blaskiem, i dwa gniade, spocone kadłuby, niechętnie prze stępujące wysoki próg stajni.