posunięciach Apolinarego na szachownicy politycznej, naprzykład o jego mowach agrarnych...?
Trudno. Pan Apolinary nie takim już niebezpieczeństwom zaglądał w oczy, jak spotkanie z niezadowolonym przyjacielem. Postanowił poczekać tutaj na niego, usiadł znowu przed zajazdem i rozwinął gazetę.
Tu się obrazek psuje, ze stanowiska malarskiego. Sam środek zajęła wielka plama szara z kilku tłustemi liniami czarnemi, jest to bowiem, jak na złość, dodatek nadzwyczajny Do wsi polskiej dodatek nadzwyczajny! Ginie pod nim postać naszego Cyncynata, mąci się harmonia barw drzemiących w łagodnej pozłocie majowego popołudnia. Pierzchły jaskółki z pod okapu, kury zgorszonem, okrągłem okiem spozierają na szeleszczącą płachtę, bocząc się od niej trawersem swych naprężonych do ucieczki łapek.
Oto i tuman kurzu od strony pożądanej. He, he — wali ta bryczka wierzchem wybojów, jak po szynach... Co to? Trakeny z Ziembowa?... Nie — para od czwórki rozjazdowej z lica. Niema wątpliwości: dojeżdża pan Jan
— Przecie że choć na rozstajnych drogach, Janie dobrodzieju!
— A tuś mi, Apolinary!
Uścisnęli się serdecznie, po dawnemu, ale potem przydługo oglądali się nawzajem.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/170
Ta strona została przepisana.
— 166 —