— Cóż tedy, panie Janie? Do Warszawy jedziesz? Tam już pusto.
— Pusto? A nasze seminaryum? A sprawa robotnicza? To wszystko chyba pozostało na miejscu...
— Racya, racya. Tylko już ja muszę odsapnąć na wsi.
— Należy ci się to, Apolinary.
Rokszycki mówił poważnie, pogodnie, bez cienia ironii.
— Ki dyabeł? — myślał Apolinary — kontent ze mnie, czy nie kontent?
Czasu na wyczerpującą rozmowę było skąpo, bo Rokszycki śpieszył na ostatni pociąg do Warszawy, więc Budzisz zagadnął obcesowo, chcąc ogarnąć jak najszersze horyzonty:
— Co sądzisz o przyszłości, Janie dobrodzieju? — A wiesz, mój serdeczny, że nie zdążyłbym... Ale tymczasem wszystko w porządku. Sprawiliście się gracko przy wyborach.
— Co? — zawołał Apolinary uradowany — uważałeś, jak mi tu Kotulski młyn pod nosem kupił? No — i już po wyborach. Ja nie zostałem posłem, bo nie chciałem. Ale on chciał serdecznie. I masz — posłem jest Pliszka, a Kotulski niech sobie miele na swym młynie!
Pan Apolinary rozśmiał się prawie szatańsko. Uśmiechnął się i pan Jan.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/171
Ta strona została przepisana.
— 167 —