— Nie o tym wypadku chciałem mówić. Tu byłem za Węzłowskim, za którym ty oczywiście nie mogłeś... Ale naogół wybory dały wynik względnie dobry. Zajęliście stanowisko, które zająć należało, bo w razie waszej niesforności lub opieszałości mogliby je zająć inni, wcale niepożądani. Dowiedliście siły i jedynej w kraju skutecznej organizacyi. To dobrze wróży i o przyszłości.
Budzisz rozpromienił się: pan Jan niedwuznacznie go chwali. Nic także nie wie o świeżych mowach agrarnych...
— Wiesz co, Janie — musimy zastanowić się pospołu nad przyszłością. Siądziemy tu pod lipą. Piasecki ma jeden niezgorszy zieleniaczek...
— A nie, Apolinary. Jutro rano mam posiedzenie szkolne. Na pociąg się nie spóźnię.
— Ej że!
— Stanowczo nie. Powracam za cztery dni do Ziembowa — przyjadę do ciebie.
Apolinary wiedział, że gdy Jan się uprze, niema rady. Bryczki stały już zresztą gotowe do podróży, zwrócone w przeciwnych kierunkach.
Droga przed zajazdem była szeroka, jak Bóg dał. Woźnice, miarkując, że panom ciężko rozstać się z sobą, bo nie przestają gadać, a zarazem dla rozstrzygnięcia wątpliwości, który pierwszy ma zajechać, zajechali razem, ustawiając tak bryczki, że Jan z Apolinarym, gdy wsiedli, znaleźli się w odległości wyciągniętego ramienia.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/172
Ta strona została przepisana.
— 168 —