Obie bryczki były jednego typu i rozmiarów używanych w okolicy. Obie pary koni musiały mieć chyba jednego protoplastę, tak były pokrewne: konie Rokszyckiego trochę raźniejsze, ale i para Budzisza nadrabiała fantazyą, może przez emulacyę. A gdy zasiedli na swych wózkach dwaj sąsiedzi, nabrali uderzającego podobieństwa. Obaj nosili płócienne kitle od kurzu i czapki praktyczne osobliwego modelu, który pierwszy Jan zaszczepił w okolicy, od czego nawet zwały się pospolicie »Janówkami«. Obaj mieli tę samą krew, te same zwyczaje i potrzeby i, mimo różnice indywidualne, lubili się szczerze nawzajem. Tylko że rozjeżdżali się dzisiaj w kierunkach odwrotnych.
Kończyli rozmowę:
— Dziwi mnie tylko — mówił Jan — że głównych sił waszych nie posłaliście do Petersburga Dlaczego naprzykład Mochnaczyński...
— Ach, Mochnaczyński jest nam tutaj do wszystkiego potrzebny — przerwał Budzisz z głębokiem przekonaniem.
— To wiem. Ale i tam przecie głów potrzeba.
— A czy nie można stąd?...
Budzisz powiedział to filuternie, ręce rozpostarł, a potem je zwolna do siebie przyciągał, jakby trzymając niemi magnetycznie dwie bryczki rwące się do jazdy.
Rokszycki rozśmiał się.
— No można... zapewne... ale przecie łatwiej
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/173
Ta strona została przepisana.
— 169 —