Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/181

Ta strona została przepisana.
—   177   —

fuksye. Rąbkiem przy samej drodze ogniste kielichy nasturcyi nęcą oko i podniebienie tych, którzy znają ich smak pieprzny i rzeźwiący.
Od pampasów strączkowych bobu, grochów rozlicznych i fasoli, pnących się aż do koron drzew owocowych zrzadka w tym stepie zanurzonych, idzie ledwo dosłyszalny szmer, czy to wietrzyku? — ale wietrzyk śpi; czy to owadów o muzykalnych skrzydełkach? — ale ich niema znowu dosyć na orkiestrę. Zdaje się, że słychać jak step strączkowy rośnie.
Pan Apolinary słucha, wchłania zapachy i obietnice sadu, dającego rozkosz wzrostu i pożytek owocu na każdy niemal dzień roku. Oto już dzisiaj zarumieniło słońce najlepsze nasze czereśnie; oto w inspektach, przez spalone szyby, widać wężowe sploty tłustych, szorstkich liści i młody ogórek sam wyjrzał poza ramę skrzyni na sąsiedni zagon, pełen dziwów. Odurzony pachnącym czadem nurza się nasz działacz w dobrobycie i za pomnieniu o ciężkich sprawach publicznych. Przykucnął przy inspektach, urwał świeży ogórek, rozgarnął liście, wytropił drugi, trzeci i podebrał najwybitniejsze na dzisiejszą mizeryę.
— Masz znowu jakieś licho!...
Posłyszał gwar głosów za sobą i, zanim pozę uszlachetnił, ujrzał żonę swą w towarzystwie Pawłowskiego, Gawłowskiego i proboszcza. Pani Te-