Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/23

Ta strona została przepisana.
—   19   —

gdy wtem zamilkł, wyciągnął szyję, przysłuchując się wzmożonemu hałasowi ulicy. Wszyscy obecni w restauracyi powstali i podążyli ku wyjściu.
W bramie kilkunastu młodych Żydów szwargotało jak stado spłoszonych gęsi. Przez ulicę biegło kilku innych, z szeroko rozwianemi połami chałatów. Nie można było jeszcze zrozumieć powodu popłochu, gdyż na ulicy ruszał się tylko strwożony tłum, a pomimo krzyku: »kozaki! armaty!« — nie widać było ani wojska, ani słychać wystrzałów.
Demel ujął mocno rękę Oli i oboje pochyleni naprzód, stali przez chwilę lgnąc do muru, badając ulicę w kierunku, skąd zgiełk pochodził. Wyglądali jak klasyczne charty przed skokiem, »jak dwie strzały złożone na jednej cięciwie«. I rzucili się niebawem, biegnąc, w domniemane niebezpieczeństwo.
Budzisz ociągał się trochę; zmiarkował, że po płoch szedł od śródmieścia, że mu droga wypada w każdym razie w tym kierunku, że wstyd szlachcicowi tchórzyć, że wreszcie nic tymczasem nie widać groźnego na ulicy. Przeżegnał się i ruszył śpiesznie za parą młodych zapaleńców.
Napotykał teraz grupy mniej krzykliwe, jednak ponuro zgorączkowane: robotników zapewne, uliczników i rozmaitych ludzi nawet dobrze ubranych. Nie uciekali, lecz radzili po rogach ulic,