słuchali ułamkowych i sprzecznych napływających wieści.
Jakiś krępy, ospowaty młodzik z miną mniej wiarogodną opowiadał głośno w kole kilkudziesięciu osób:
— Rznęli, strzelali, aż krew waliła rynsztokami! Kobiety szpikowali na bagnety! Armaty wytoczyli na plac Saski... Macie, brachy, konstytucyę!
Pan Apolinary widział jeszcze przed sobą Demla i Olę, coraz dalej, aż przepadli w ciżbie. Dotarł wreszcie do Marszałkowskiej i tam dopiero zrozumiał, że na tłum, domagający się wypuszczenia więźniów pod ratuszem, puszczono konnicę na placu Teatralnym. Rozmiary klęski rosły lub zmniejszały się stosownie do temperamentu opowiadających, ale fakt pozostawał niezbitym.
Z daleka, pod bladem światłem latarni, przemawiał do ludu energiczny młodzieniec. Zdaje się, że Demel?
— Towarzysze i towarzyszki... niech mówi za mnie krew...
Morze głów huczało rosnącem oburzeniem — i Budzisz był w tem morzu, zgodną, oddźwięczną falą.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/24
Ta strona została przepisana.
— 20 —