Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/41

Ta strona została przepisana.
—   37   —

umfalnym, męzkim, ale bez wrzawy niesfornej, bez klaskania w ręce. — I w szerokim pasie światła alei Jerozolimskiej zaświeciły naczelne orły sztandarowe.
— Niech żyje Polska! — zagrzmiał pełną piersią Budzisz, trzęsąc wzniesioną prawicą.
Tysiąc głosów z pobliża, z okien, z ulicy, powtórzyło okrzyk, jakby zebrany tu wierny pułk łączył się w tej chwili z nadciągającą główną siłą narodową.
Odtąd Budzisz zapomniał zupełnie o swem stanowisku osobistem; zapomniał nawet, gdzie się znajduje. Wisiał nad pochodem, przechylony do niego, to znów prostował postać, rzucał dumne hasła, jakby od ziemi ku niebu, witał rodaków, żył ich zapałem, kierował ich zapałem, liczył to morze nieprzejrzane głów odkrytych, upojonych, bratnich.
— Patrzcie, patrzcie, ilu nas jest! — wołał niewiadomo do kogo, przed siebie, w rozdzwonione tryumfem powietrze.
Szli dostojnicy i gmin, mężczyźni i kobiety starzy i młodzi. Szli ławą, a jednak hufcami, z krucyatowym zachwytem, a jednak w szyku najporządniejszym. Sunęli szybko, ale jedno wzniesienie ręki przełożonego nad hufcem obywatela miarkowało tempo marszu i odstępy między oddziałami. Na piersiach stróżów porządku jaśniały małe znaczki narodowe, a były tych dwubarw-