nych gwiazdek takie miryady, że nikt się nie odznaczał w masie wyjątkowem dostojeństwem. Je dna zgodna wola prowadziła zastępy.
— Cuda! cuda!
Nie było czasu na wypatrywanie znajomych. Chorągwiane herby i napisy ciągnęły oczy i mgłą je zasłaniały. Trzeba było odrzucać podawane hasła, śpiewać, radować się. Jednak coraz to jakaś twarz przypominała Budziszowi nazwisko. Tu, obok księży w komżach, stąpał poważny Gwiazdowski, jak lew znużony, siwy. Przy nim — co za niespodziewane towarzystwo! otyły hrabia Szafraniec! A niedaleko znów Demel, ten sam, rewolucyjny mówca uliczny! A więc wszyscy? wszyscy się połączyli? Niema już stronnictw, walki między braćmi, jest tylko jeden wielki cel wspólnie umiłowany?
Zdaje się, że wszyscy...?? Pan Apolinary poznawał ludzi z miasta i ze wsi, z klubów i warsztatów, z najbardziej wrogich pomiędzy sobą redakcyi pism, mędrców i prostaczków, bogatych i nędzarzy... Nie zauważył tylko Żydów.
Tu, przy drzewcu wielkiego sztandaru wzniesiona śmiała głowa... Stanisław Hyc? A jakże! A tuż i Kotulski i Kostka i komitetowy jeden, drugi, trzeci... Kupą idą.
— Niech żyje solidarność! — zawołano z uiicy.
— A niech żyje! — odhuknął pan Apolinary. — Niechże was uścisnę!
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/42
Ta strona została przepisana.
— 38 —