Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/44

Ta strona została przepisana.
—   40   —

Aleksandra, zmiarkował, że pochód ucisza się i staje. Kilka sygnałów niegłośnych rozkazało ten manewr, wykonany punktualnie. Musiał i Budzisz posłuchać. Udało mu się tylko wejść na kilka schodów przy rogu ulicy Książęcej, skąd mógł objąć wzrokiem szerszą widownię.
Od Trzech Krzyżów płynęły dźwięki mowy czyjejś do ludu, ale słów pan Apolinary nie mógł dosłyszeć A przed pochodem podniosły się dwa niewidziane dotąd sztandary.
Wypłowiały na nich amarant i ciemniejsze hafty zdobiły je w powagę osobliwą. Rozwijały się piękniej w powietrzu, jakby doświadczeńsze, pamiętne lotów dawnych. Młode sztandary pochodu skłoniły się przed nimi, cześć im oddając i naczelne odstępując miejsce.
Okrzyk uderzył gromem i rozsypał się powtórnym grzmotem i szemrał długo jeszcze ulewą łkań.
Krzycząc i płacząc przedzierał się Budzisz naprzód, by dotrzeć do czoła pochodu. Zapał jego i postać torowały mu drogę.
— Jeden z naczelnych — mówiono o nim. — Spóźnił się i dobiega.
I dotarł wreszcie pan Apolinary do grupy »swoich ludzi«, a napotkawszy Feliksa Kotulskiego, współzawodnika w akcyi politycznej z ubiegłych miesięcy, padł mu w objęcia: