Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/45

Ta strona została przepisana.
—   41   —

— Panie Feliksie! W dniu tak uroczystym...
Przyjęto go serdecznie i bez wahania. Ktoś mu nawet zaproponował:
— Może zastąpicie Hyca w niesieniu sztandaru? Potem Was znowu zluzujemy.
— Ach, dobrodzieju kochany! Budzisz ujął mocno drzewiec w garście, podniósł oczy ku górze miłośnie, a gdy postąpił kilka kroków, uczuł się urodzonym chorążym tego znaku. Szedł miarowo, w upojeniu, służąc całem sercem i siłą.
On to był, który trzymał sztandar pod balkonem w alei Ujazdowskiej podczas przemowy Henryka Sienkiewicza. On to pochylił do ukłonu chorągiew przechodząc w pobliżu świątyni Opatrzności. On ją niósł jeszcze na Marszałkowskiej i dopraszał się, aby mu jej nie odbierano pod pozorem zwolnienia od ciężaru. Niósłby ją tak całe życie...
Pochód płynął przez miasto coraz wspanialej, rozrzuciwszy sztandary wzdłuż rzeki swej nieprzejrzanej. Hufce nie drgnęły w szyku, ani w odstępach. Tylko głos pieśni spotężniał, liczniej rozbrzmiewały okrzyki — serca ośmieliły się i urosły aż do chóru niezamąconego żadnym fałszem. Jakby Warszawa musztrowała się przez pokolenia na ten dzień jedyny zgody, zaczerpniętej z czystej krynicy wspólnego umiłowania.
O zmierzchu pan Apolinary powrócił do domu