Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/48

Ta strona została przepisana.
—   44   —

rywce, o bezpiecznym powrocie w nocy do domu — ani marzyć. Że zaś wypadkowo nie miał też dzisiaj ani wiecu, ani sesyi, pan Apolinary postanowił wieczór przesiedzieć w hotelu i poświęcić zbawiennemu rozmyślaniu nad sytuacyą ogólną i nad udoskonaleniem własnych swoich pojęć.
Zasiadł w swym pokoju, który wyglądał już jak skład makulatury. Stosy zadrukowanej bibuły z mebli rozlewały się na posadzką, napełniały wszystkie kąty. Budzisz namyślał się przez chwilą, co wziąć do ręki: czy nowe pisma jeszcze nie czytane, czy co z ksiąg teoretycznych, czy wreszcie encyklopedyą?
— Nie. Czytać już dzisiaj nie będę.
I zasiadłszy przy stole, ujął głową w obie dłonie, a wzrok utkwił w oknie.
Źle. Na ulicy coś się znowu dzieje. Zgiełk, wrzawa, oczy biegną mimowoli za falą wypadków, która tymczasem przewala się ciżbą chałatów manifestujących swe niezadowolenie z ustroju społecznego kraju i świata.
Pan Apolinary odwrócił się od okna, przestawił krzesło i spoglądał teraz na ścianę, gdzie wisiała jakaś malowana scenka z owych czasów ohydnych, gdy wypasiona krwią ludu szlachta prowadziła lud na rzeź i na rozbój, zasłaniając mu oczy chorągwianymi znakami, aby nie ujrzał ten lew bojowy szalbierczego wyzysku sił swoich przez klasy uprzywilejowane...