— W imię Ojca i Syna!
Coś zaszeleściło w kącie jednym, drugim... Jakby wyrazy wypełzały z drukowanej bibuły ku obrazowi na ścianie, sycząc...
Pan Budzisz zapalił wszystkie świece, jakie się znalazły, usiadł znowu i głowę ujął mocniej w dłonie, niby z niej olej chcąc wycisnąć.
— Zastanówmy się.
Przypuśćmy, że się szlachta przeżyła. Ponieważ jednak miała swe zasługi, bo bez niej nie bylibyśmy dzisiaj ani narodem, ani moralną znaczną jeszcze potęgą, więc cóż z nią zrobić? Wyrżnąć jej niepodobna, ani zmienić jej nazwisk...
Ale dobrze: niema szlachty. Są tylko ludzie mniej więcej niezależni, usposobieni do pracy społecznej, inteligencya przejęta szczerym demokratyzmem.
— Ja naprzykład należę do inteligencyi — myślał Budzisz — tak samo, jak Gwiazdowski, mąż nauki, i Wilhelm Sartor, mecenas, i doktór Ambaras od chorób wewnętrznych, i Maurycy Rosenduft... Niech i ten będzie. Demokratyzuję się, ile tylko sił i cierpliwości starczy, dobrodzieju mój. Czy kto jest herbowny, czy nowszej prozapii, czy wcale bez prozapii, ale zasługą własną...
Znowu zasyczały papiery w kącie, a Budzisz wyraźnie zrozumiał:
— Burżuje!
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/49
Ta strona została przepisana.
— 45 —