cinków z druków. Zamiar ten zapalał pana Apolinarego miesiące całe, lecz od kilku dni mu zpowszedniał, po rozmowie z Sartorem. Ten już zakłada dziennik niezależny, dążący do skojarzenia stronnictw. Więc cóż? Połączyć się z nim? — Połączyć się — to jest: płacić. On ma wszystko gotowe i ma własną platformę. Płacić i dostać się pod jego komendę? Nie dla mnie, dobrodzieju mój. Przytem pan Sartor jest zimny, nie posiada szczerego narodowego zapału. Duch jego jest nawet niewyraźny... Przystąpić do jego roboty, która może i przeciwko nam skierować się? Niepodobieństwo. Mogę ja się krzywić na to i owo u nas, mogę reformować. Ale odłączyć się od ludzi, pośród których sam Bóg mnie postawił? Nie. — Tu trzeba dowcipu, dobrodzieju mój, żeby i swoich nastraszyć i innym coś obiecywać.
Pan Apolinary nie od dzisiaj już wynalazł taką sobie taktykę, tem skuteczniejszą, że nikt go o nią nie posądzał.
— Tymczasem sprawa mojego dziennika — ad acta.
Gdy to wszystko zostało zamknięte, działacz posmutniał. Trzeba jednak coś robić dla ogółu. Bez tego niema nawet osobistego zadowolenia w wieku dojrzałym.
Tu pan Apolinary przypomniał sobie o jednej dziedzinie, bądź co bądź ogromnej, która nie miała dotąd osobnej teki w jego archiwum. Była
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/54
Ta strona została przepisana.
— 50 —