Poznając głos i dynstyngowany akcent hrabiego Adama Szafrańca, pan Apolinary otworzył.
— A! moje uszanowanie. Bardzo proszę. Nie boicie się panowie tak późno po ulicy? Bardzo proszę.
— Do Bristolu tak niedaleko. Mamy zresztą karetę w podwórzu — odrzekł hrabia Heydenstein, zwiędłym uśmiechem odsłaniając żółte zęby wśród krótko strzyżonego siwego zarostu.
— To hrabia w Bristolu mieszka, nie u siebie?
— Przenieśliśmy się z Adamem do hotelu, bo w naszej dzielnicy trochę smutno.
Uśmiechnął się znowu, dobrotliwie i kwaśno, jak człowiek chory. Szafraniec zaś opuścił poważnie ciężar swej osoby na fotel ceratowy i milcząc ustalił w pozycyi profil swój, piękny jeszcze i młody, ocalony z otłuszczenia całej postaci.
Odwiedziny słynnego bogacza w towarzystwie mniej bogatego, ale za to filarowego pod każdym względem hrabiego Heydensteina, nie mogły być bez kozery. Budzisz poczuł, jak ubiegłego lata na wsi, że kraj go powołuje do usług. Z innej tylko strony. Kraj nasz jest pełen wołań rozlicznych.
— Pan zapewne należy do organizatorów zebrania u Gwiazdowskiego, pojutrze? — zapytał Heydenstein.
Budzisz był na to zebranie zaproszony, ale o programie mgliste miał pojęcie, gdyż, jako wolnomyślny i niedawny jeszcze malkontent, ostro-
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/58
Ta strona została przepisana.
— 54 —