powietrze radością. Burza — tak, ale jaka rozkoszna! Wolność zebrań, wolność przekonań, wolność słowa! Równość, braterstwo. Przyszłość na rozcież otwarta. Teraz to życie będzie dla ludzi silnych, dla ludzi, jak ja, jak ty »obywatelu«, jak my, naród!
Ciągną środkiem ulic tłumy nieprzejrzane. Zaledwie ciżba się rozrzedzi, już znowu gęstnieje. Całe chyba miasto wyległo na ulicę, gwarne, gorączkowe, śpiewające. Trochę Żydów.
Co oni tam śpiewają? Pieśń ochrypła wybucha spazmatycznie, przycichnie czasem do głuchego pomruku. Walą jedne za drugimi wypłowiałe kubraki, kurty niezbyt świeże, kapoty. Dużo Żydów.
»A kolor jego jest czerwony
»Bo na nim robotników krew...«
— Chyba pot, dobrodzieju mój?... Pot robotników to rzecz szanowna, ale poco zaraz krew?... Niby poezya. Wolno każdemu, a cóż dopiero dzisiaj! Dzisiaj wszystko wszystkim wolno. Święto wolności! Chociaż pan Apolinary nie lubi być potrącany, miesza się do kupki ludzi oblepiającej szczelnie dorożkę, na której stoi młodzieniec okazały, lepiej ubrany, niż słuchacze, i rozprawia. Skończył właśnie, podnosi kapelusz nad głowę:
— Niech żyje rewolucya!
Mniemając, że nie dosłyszał, pan Budzisz zwró-