Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/68

Ta strona została przepisana.




DZIEŃ PIĄTY.

Był ranek. Ogniste strzały Feba przeszyły już firmament i utkwiły zapewne w szczytach wież warszawskich, ale obudzony mieszkaniec musiał to przyjmować na wiarę, bo oczyma spostrzegał tylko, że ciemna opończa mroku przeświecać zaczęła brudno-żółto.
Ranek nie przynosił z sobą radości dnia, trochę tylko uspokojenia piekielnej wrzawy na ulicach; zato odsłaniał zabłocone bruki, zgniłe plamy murów i coś u góry mętnego, lejącego łzy żałosne. Było to niebo.
Bardzo trudno zdobyć się na poetyczność, opisując Warszawę w listopadzie, zwłaszcza, gdy się dzionek uda, gdy dopisze i deszcz i strajk i porządek robót publicznych miejskich. W tym pamiętnym listopadzie poezya, opuściwszy swe zwykłe dziedziny, wyniósłszy się nawet z drukarni, bujnem kwieciem zakwitła w polityce. Stąd właśnie staram się poezyę wycisnąć, skroplić