Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/69

Ta strona została przepisana.
—   65   —

i, rzekłbym, zbutelkować w drobne flaszeczki mej kroniki. Niech chociaż zapach pozostanie. Flaszki, ustawione rzędem, posłużyć mogą jednym za pamiątkę, innym za apteczkę domową.
Ale co porabia pan Apolinary? Zdrów i wyjątkowo wesół, choć poranek dżdżysty, choć komnata hotelowa z oknami wychodzącemi na podwórze jest zaledwie przesiąknięta światłem, a zanadto dymem i jakimś mdłym zapachem, w którym jednak i perfumy mają swój udział. — Pan Apolinary przy kawie, w stroju niedbałym, spoczywa na laurach i to nie na ladajakich. Dla swojej »palącej kwestyi« pozyskał pana Jana Rokszyckiego, sąsiada i przyjaciela, z którym dotychczas nie udało mu się w polityce nigdy kolegować. Pan Jan majstrował zawsze po swojemu, do żadnego stronnictwa nie należał, i do licznych już podnoszonych przez Budzisza kwestyi jak zaczął dodawać swe krytyczne uwagi... Ale co tam. Tym razem nietylko pochwalił projekt sąsiada, nietylko poparł go, ale sam przewodniczył wczorajszemu posiedzeniu, odprawionemu u Budzisza z wynikiem olśniewającym. »Szkoła umiejętności politycznych« przekształcona została wprawdzie na »seminaryum nauczycieli ludowych«, gdyż pan Apolinary udał się przezornie ze swym pomysłem najprzód do Rokszyckiego, który projekt zreformował, chociaż autorstwo i inicyatywę pozostawił w zupełności przy Budziszu. Na wczoraj-