cił się grzecznie do sąsiada tak bliskiego, że czuł oddech jego nieco alkoholiczny:
— Zechciejcie mnie objaśnić, obywatelu, co on mówił, bom się spóźnił. Niech żyje konstytucya?
Za odpowiedź otrzymał pogardliwe parsknięcie:
— Do zlewu z taką konstytucyą. Burżuj!
Powtórzyło kilka bliskich głosów:
— Burżuj!
— Tam do licha! Pytam, co on mówił.
Marsowa postać i czerwieniejąca twarz pana Apolinarego położyły kres tej polemice politycznej. Kilku wyrostków odeszło, dojrzalszy zaś jegomość zbliżył się do Budzisza i odprowadził go od tłumu, pociągnąwszy dyskretnie za rękaw.
— Niech się pan nie wdaje w rozmowę; to wszystko pijane.
— Cóż z tego? Grzecznie przecie pytałem.
— Oni nazywają się towarzyszami, nie obywatelami.
— Ach, to niby... socyaliści?
— Tacy tam. Słuchają od wczoraj mów na ulicy i zdaje im się, że są socyalistami. »Towarzyszu« — precz z dumą! — niech żyje rewolucya! — tyle się nauczyli.
Budzisz, uznawszy trafność wywodów nieznajomego, przedstawił mu się i w zamian poznał jego nazwisko:
— Koziejewski.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/7
Ta strona została przepisana.
— 3 —