szem posiedzeniu uchwalono nową instytucyę powołać do życia, obsypano już ją nawet darami w formie oczywiście podpisów. Budzisz wypowiedział świetną mowę, przejrzaną uprzednio przez Rokszyckiego, zapalił słuchaczów, przekonał i skojarzył. A byli tam przedstawiciele wszystkich stronnictw, nawet polski socyalista w okazie pojedynczym, przyprowadzony uprzejmie przez pana Sartora. Obrady trwały trzy godziny, szły składnie pod kierunkiem pana Jana, który sam także głos zabierał kilka razy, krótko i celowo. O droczono je na dzisiaj, na drugą popołudniu, bo wieczorem mieli znów wszyscy wziąć udział w wielkiem zebraniu u Gwiazdowskiego, zapowiadającem moment historyczny.
Pan Apolinary, pijąc kawę, czuł ciepło wewnętrzne nietylko fizyczne. Miał przeświadczenie, że się do czegoś naprawdę pożytecznego przyłożył i, rzecz dziwna, ta świadomość uczyniła go raczej cichym, niż pysznym. Przyczyną rozrzewnienia była i aprobacya pana Jana i mieszkanie z nim wspólne od paru dni, gdyż sąsiedzi wiejscy sąsiadowali teraz w hotelu, o ścianę.
— Trzeba zajrzeć do niego, czy już wstał?
Uchylił drzwi ostrożnie, aby go nie zbudzić.
— A to co? już ubrany? już piszesz?
Rokszycki siedział przy biurku oświetlonym dwoma świecami, których płomień dogasający walczył z mętną światłością dzienną.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/70
Ta strona została przepisana.
— 66 —