Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/71

Ta strona została przepisana.
—   67   —

— Na Boga, Janie dobrodzieju, oczy zedrzesz do reszty!
— Przywykłem. Na wsi wstaję także o szóstej, więc w tej porze roku przy świecy... A chciałem zawczasu ten wniosek Sartora przetrutynować, bo jest bardzo zawiły.
Pan Apolinary ujął przyjaciela pod ramię i przemocą pociągnął do swego pokoju.
— Dosyć już. Chodź na kawę.
— Poczekaj, zaraz... Zresztą niech i tak będzie, mój serdeczny. Powrócę.
Choć już zasiedli przy kawie, pan Jan nie przestał zajmować się sprawą, do której przylgnął. Oczy mu świeciły wesoło, choć ukazały się łzawe i zmęczone po zdjęciu okularów. I do Apolinarego zwracał się dzisiaj z nowem zupełnie zaufaniem, tłómacząc się przed nim szeroko, czego nigdy dawniej nie bywało.
— A no, zadałeś mi sam robotę, a teraz mnie odciągasz... Ten wniosek Sartora niezły, tylko chciałbym go bardziej dostosować do naszego... do twojego założenia. Sartor ciągle jakby schlebiał temu swemu towarzyszowi, którego przyprowadził. Jak to on się nazywa?
— Maro. Ale to pseudonim.
— A co dalej?
— No przecie... socyalista.
— To wiem. Ale czy wykłada gdzie socyologię? czy urządzał szkołę z programem podobnym