szcze. Ale przyznam się, że wolę mieć do czynienia, przy robocie, z ludźmi mniej tajemniczych przekonań politycznych.
∗ ∗
∗ |
Dzień czasem zabłyśnie dobrą wróżbą, a później posępnieje. Ten nie zmienił się tylko co do pogody: od rana do nocy smagał deszcz nieubłagany. W historyi zaś naszej listopadowej dzień ten przeskakiwał od jasności do cieniów, od zwątpień do zachwytów, jak rzadko który.
Około ósmej wieczorem widzimy Rokszyckiego i Budzisza zapakowanych pod szczupłą budą ohydnej jednokonki, dążących odważnie do mieszkania Gwiazdowskiego. Dodać trzeba, że odważnie — bo już dwa razy dorożkę zatrzymali młodzieńcy, strzegący porządku strajkowego. Ale nieustraszony woźnica raz uratował się szybkością, drugi raz wymową. Z milicyą »Bundu« rozmówił się tak stanowczo właściwym żargonem, że mu dano prawo kursu w krótkiej formule: »Gaj, gaj!« Dwaj sąsiedzi śpieszyli z powtórnych obrad w hotelu Saskim na wielkie zebranie u Gwiazdowskiego. Byli już opóźnieni. A także pogoda wewnętrzna, którą nosili w sobie przed południem, przyćmiła się pod wieczór wielu chmurami. Zwłaszcza pan Jan wyrażał swe niezadowolenie z popołudniowej sesyi: