Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/83

Ta strona została przepisana.
—   79   —

skali, niespodziewanym w drobnej postaci, której wypukłe czoło, wielkie okulary i pióropusz siwiejących włosów streszczały malowniczo znany przydomek: kaznodzieja rewolucyi polskiej.
Rozpostarł najprzód szeroko ramiona:
— Witajcie! — — — Wracam z Petersburga, gdzie widziałem odmiany ludzi tak przeróżne, żem się poczuł w iście babilońskiem zamieszaniu. Poznałem dusze, żyjące abstrakcyą, wyzwolone ze wszystkich form obowiązujących w ustroju społecznym, najbardziej zbliżone do nowożytnego typu nadczłowieka...
(Głos z lewicy: gdzie? w Petersburgu?!)
— Poznałem i ciemne istoty, na których piętno niezatarte położyło długowiekowe jarzmo mongolskie. — Przypatrywałem się też tej szajce drapieżników, która tamowała oddawna rozwój ducha słowiańskiego od Newy do Kaukazu, od Kalisza do Kamczatki, tej biurokracyi, której miliony serc złorzeczą w Rosyi i u nas. — I zstąpiłem do głębi ducha Słowiańszczyzny wschodniej, a na dnie znalazłem wielką słabość, groźną w czasie spokoju dziejowego, a zabójczą w przełomowych zwrotach dziejów — znalazłem próżniactwo słowiańskie. To próżniactwo wyraziło się dzisiaj jaskrawo przez strajk powszechny.
(Kilka głosów z lewicy: »Co takiego?! Proszę do rzeczy!)
Prezydujący prosi o spokój. Profesor Łokietek