Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/9

Ta strona została przepisana.
—   5   —

Apolinary przypadkowemu przyjacielowi politycznemu.
Na Marszałkowskiej tłum gęstszy, nieprzerwany, posuwał się środkiem ulicy i chodnikami. Wrzawa szła z nim, a nad głowami powiewało kilka chust czerwonych.
— Czapka! — warknął groźnie przechodzący koło Budzisza oberwaniec.
Pan Apolinary stwierdził, rozejrzawszy się, że wszyscy w pobliżu mieli odkryte głowy; nie sięgnął jednak do kapelusza.
Wtem z tłumu odezwał się głos młody, gardlany:
— Tszapka won!
— A to co znowu?! Budzisz poszukał oczyma, skąd głos pochodzi i ujrzał grupę malowniczą dwóch czarnookich panien, w biretach na zwichrzonych włosach, w czerwonych krawatach. Otaczała je młodzież kędzierzawa, w chałatach.
— A wolność przekonań gdzie? dobrodzie... łapserdaki jakieś!
W tej chwili poczuł pan Apolinary, że go obywatel Koziejewski ciągnie mocno do bramy.
— Panie! panie! lepiej nie zaczynać.
I mógłby znany działacz narazić na szwank swą powagę, gdyby ulica nie zmieniła nagle pozoru, owiana wichrem katastrofy. Tłum zatrzymał