przyszłości. P. Sartor ułatwił mu to zadanie. Wtedy pan Apolinary poczuł nietylko oczy kraju na siebie zwrócone, ale zrozumiał, że... dzisiaj, albo nigdy!
— To jest mój dzień! — pomyślał.
Pierwsze odezwanie się samoistne o konstytuancie poszło mu tak łatwo, tak niewielkim nakładem stylu zapanował nad zgromadzeniem, że postanowił szturmem wzbić się na wyżyny. Pod magnetycznym wpływem ogólnego poklasku uznał nieodwołalnie wniosek swój za zbawienny. Pił rozkosz rządu dusz, które mu okoliczności darowały na godzinę. Przy głosowaniach powstawał i okólnem spojrzeuiem stwierdzał swój tryumf. Za wnioskiem jego oświadczali się nietylko blizcy i przyjaciele. Bo oto i ciężki Szafraniec głosuje za konstytuantą, i ponury Tropauer, i wszyscy... prawie wszyscy.
— Ach! pan Jan jest przeciwny...
Zabolało to przez chwilę Apolinarego. Ale w spomniał, że Rokszyckiemu zarzucają niektórzy upór i nałóg separatyzmu. A przytem, gdy większość tak przygniatająca, większość, z takich złożona obywateli, stoi przy mnie, czyż godzi się dobro ojczyzny poświęcać przyjaźni osobistej? Zapomniał o panu Janie i jechał dalej, je chał aż do krańców swej wyobraźni politycznej.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/90
Ta strona została przepisana.
— 86 —