Jakiś stary jegomość zbliżył się do grona młodych.
— Ja wam mówię, panowie — wierzcie staremu — hydra biurokratyczna tak łatwo chleba swego się nie wyrzeknie, z rąk nas nie puści.
— Nie te czasy, panie — odrzekł z wyższością bilardzista. — Pan się nie liczy z duchem czasu.
— Ej, panie — duch jest w nas, ale siła tymczasem w ich ręku. A dla nich duch czasu, dobro ogółu — to tyle, co poezya. Ja ich znam, panowie: sam służyłem.
Słuchacze jednomyślnie wyrazili wzrokiem i ruchem nieufność. Stary się uśmiechnął:
— Nie bójcie się. Służyłem w biurze adresowem, ale i stamtąd mnie wypchnęli. Najprzód nie dawali awansu, a potem i miejsce skasowali. Aż jakiś dymisyonowany wachmistrz, który był dotychczas kredencarzem u naczelnika...
Tym razem odwrócono się na dobre od starego jegomości. Nie miejsce i nie pora na utyskiwania prywatne. Powrócono do ogólnych konsyderacyi politycznych.
Mówił teraz reporter dziennika, osoba w kawiarni zupełnie »miarodajna«:
— Komunikat przyszedł najprzód do naszej redakcyi. Myśmy go pierwsi ogłosili, a to są tylko przedruki z naszego tekstu. Żądajcie panowie naszego dodatku.
Strona:Józef Weyssenhoff - W ogniu.djvu/95
Ta strona została przepisana.
— 91 —