Strona:Józefa Ungra Kalendarz illustrowany 1878.djvu/59

Ta strona została przepisana.
38

kilka, spoglądała przed siebie okiem suchém ale błędném od bólu... wreszcie sięgnęła machinalnie do kieszeni, wyjęła z niej klucz, zakręciła nim w zamku i opuściła ręce.
— Boże mój, litościwy Boże — szepnęła — dodaj mi odwagi.
I powiedziawszy to, weszła do wnętrza mieszkania.
Zapalona wkrótce świéca rzuciła blady, posępny blask na ściany izdebki, która była maleńka, przybrana schludnie, ale ubogo. Na oknie tylko stało kilka doniczek bujnych kwiatków, na jesionowéj konsolce bluszcz rozpinał się okolo małego lusterka — i oto cały zbytek widocznego ubóstwa.
Kobiéta rozejrzała się, stanęła na środku, wzrok jéj wpatrzył się w drzwi, wiodące do drugiej izby, i załamawszy z boleści dłonie, rzekla na półgłośno:
— Ha!.. więc jestem sama, sama jedna, samotna!.. Panie w niebiesiech i cóżeś uczynił?.. To okropne!..
I stała tak z załamanemi dłońmi, stała długo pochyliwszy głowę, aż naraz wzdrygnęła się, pochwyciła świecę i z energia boleści weszła do drugiéj stancyjki.
Tu panował nieład śmierci; łóżko nieposłane, stolik z lekarstwami, odsunięty cokolwiek od śmiertelnej pościeli — na ścianie zegar stojący, jakby niu ruchu zabrakło w obec straszliwego widoku konania... w kąciku mała szafka z ksiażkami i stary, jesionowy fortepian na przeciwko lóżka, oto wszystko!.. Nie — nie wszystko... bo oto nad łóżkiem obraz Matki Boskiéj, skromny, w ubogich ramkach, ale piękny, i pod nim dwie fotografie, a nad niemi... dwa bukieciki ślubne, w których atłasowa wstążka jeszcze nie pożółkła, a kwiat pomarańczowy zdawał się tylko co oderwanym od macierzystej gałązki.
Kobiéta weszła, spojrzała, a twarz jęj była blada, jak marmur kanaryjski... I znów stała przez chwilę, jak posąg boleści, aż spojrzenie skierowało się na owe dwa bukieciki i z ust wyrwał się jęk rozdziérający,
Z załamanemi dłońmi padła nieszczęśliwa na kolana przy łóżku i powtórzyła raz jeszcze:
— Sama... sama jedna! Boże! cóżeś uczynił!

∗                              ∗

Przed cztérema zaledwie laty rozpoczęła się dla Zofii sielanka miłości. Stało się to naprzekór rozległym rachubom jéj rodziców, którzy dla jedynéj córki roili przyszłość świetną, we wszystko, co doświadczenie życia zaślepieniu za szczęście poczytywać każe.
Dziéwczę wychowane było jak kwiat egzotyczny, wychowaniem sztuczném, cieplarnianém. Skarga niedostatku nigdy nie doleciała uszów Zosi. Widziała ona uśmiechy tylko na twarzach, śmiała się sama, do życia i do szczęścia, którychby nie umiała zdefiniować. Z pod opieki i kierunku całéj falangi metrów i guwernantek wyszła prześliczna i płocha, wykształcona i nieświadoma zarazem... Nauczono jéj bardzo wielu rzeczy, ale nie powiedziano jéj ani słówka o przeznaczeniu kobiéty.
Co ją to zresztą obchodziło?... Kiedy się ma siedemnasty rok życia i jest się piękną, myśli o przeznaczeniu i przyszłości nie tak łatwo przychodzą, Alboż świat nie uśmiecha się wszystkiemi ponętami?. Piérwszy bal i piérwsza długa suknia... toć to uroki, które na długą zaprzątają, dziewiczą główkę. Zosia zresztą, jak tysiące jej rówieśnic, kochała więcej kwiaty i ptaszki, niż zawiłe kwestye filozofii życia. Biegała wiec swobodnie śród niewiadomości, aż przyszła wieka chwila, w któréj serduszko jéj uderzyło po raz piérwszy...
Było to uczucie dziecinne, nieświadome siebie — romansik dzieweczki ze studentem, sielanka młodości, urodzona śród róż, powojów i jaśminów. On był młody, z duszą ognistą, fantazyą co się rwała do świata najszlachetniejszemi porywy, sercem co kochało ludzi, niebo i ziemię. Zosia nie zwracała nań z początku uwagi, ale stało się raz, że gdy biegła ścieżką ku ogrodowéj altance z pękiem kwiatów, tylko co zerwanych, Kazio siedział na ławce, zaczytany w jakiejś uczonéj książce.
— Co pan czytasz — zapytała panienka.
— Wielki poemat, poemat największy pod słońcem...
— O, to bardzo pięknie; ja lubię wszystkie poematy na świecie, jezeli więc pan pozwoli, to wijąc wianek, posłucham choć trochę...
I usiadła obok niego.
Kazio czytać począł, ale wnet się pokazało że poemat przez niego, tak nazwany, był tylko opisem cudów natury. Zosia słuchała, on czytał, czasem przerywał czytanie, objaśniał, tłómaczył, aż dziéwczę, zasłuchane duszą całą, upuściło wianek, pochyliło główkę i zapomniało o kwiatach, ptaszkach i piosence.
Kazio czytał wciąż... czytał długo, a gdy Zosia wstała z ławki, aby odejść, nad czołem jéj błąkała się myśl poważniejsza, usta nie wydzwaniały wesołego śpiewu, a oczy z dziwnym wyrazem spojrzały wokoło.
— Jakież to śliczne rzeczy — rzekła — nie słyszałam nigdy o tém.