niemu, szukał nimi oddechu, śledził ruchu, oddalał się, przysuwał, cofał, kładł i rzucał martwe zwłoki nowonarodzonego.
Niema rozpacz miotać się nim zdawała. Cisza głęboka, zaklęta, panowała wśród tej sceny bolesnej, tak, że byłbyś posłyszał listek upadający z drzewa i przelatujący powietrze. Żużel powiada, że zmartwiał, gdy nagle, nie wiedzieć skąd, śmiech straszliwy i długi dał się słyszeć w pokoju, ale nie z ust Hawnula pochodzący, inny, zimny, suchy jak szelest traw na błotach, jak chrzęst gałęzi w lesie. Hawnul głowę odwrócił, oczy wlepił w jeden z portretów, coś na nim widać postrzegł przerażającego, ale Żużel nic już więcej nie zobaczył tylko w jedną stronę padającego na wznak pana, a z drugiej osuwający się z łoskotem ze ściany i obalający na podłogę, portret Polikarpa Huńcewicza.
Wbiegł zaraz do izby ratować omdlałego, który padając o stół sobie głowę rozkrwawił. Choć z niemałym strachem zbliżyć mu się do niego przyszło, larum[1] zrobił wielkie w domu, zbiegli się ludzie, podniesiono Hawnula, poczęto go trzeźwić, a że nie łatwo przyszło do przytomności go przyprowadzić, wysłano zaraz po doktora do miasteczka. Tymczasem trup dziecięcia w tym zamieszaniu pozostał na stole w pierwszej izbie zapomniany.
Żelazni to dawniej byli ludzie, bo po tylu wstrząśnieniach i jakiemś nadzwyczajnem zjawisku, które o ten stan przyprawiło Hawnula, nie zdawało się, żeby mógł po-
- ↑ Alarm.