mu się skrzywiły i nie wyjmując kości, sam jął się w maleńkim dołku układać nieforemne szczątki.
Ukląkł, pochylił się, zgiął, i jak matka układa w kolebce do snu ukochane dzieciątko, tak on z ostrożnością powoli rozszarpane członki zbliżał ku sobie, na miękim składając je piasku. Potem rękami zsunął na ciałko otaczającą ziemię i rozogniony począł gromadzić dokoła jak mógł zasięgnąć piasek, kamyki, gałązki, co znalazł pod ręką.
Żużel pomagał mu bojaźliwie i w kilka chwil usypali mogiłę dziecięciu pod starym jałowcem, ale Hawnulowi dosyć na tem nie było. Napróżno chciał go od tej roboty oderwać ekonom, nie było sposobu, zdawał się nie rozumieć, nie słyszeć, nie widzieć nic, oprócz piasku, który połami nosił, nasypywał, ubijał, coraz większy gromadząc usyp.
To dziwne, gorączkowe zajęcie trwało już godzin kilka. Ekonom kręcił się z nim razem i coraz to słówko wrzucił nieznacznie o powrocie do domu, ale Hawnul coś się gniewać nie umiał i słyszeć też nie chciał. Jak bezduszna machina pracował coraz to żywiej, coraz bezprzytomniej się rzucając.
Żużel wydołać mu już nie mógł, pot lał się z niego strumieniem, siły go opuszczały i musiał oddaliwszy się trochę, sparty o drzewo, wypocząć. Ale oczy jego wciąż były skierowane na Hawnula, bez wytchnienia znoszącego jeszcze piasek, bierwiona, szyszki sosnowe i kamyki.
Już słońce miało się ku zachodowi, a Hawnul nie poprzestawał jeszcze. Żużel odważył się prawie gwałtem
Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.