o przyszłość, i choć go ujął datek, choć litował się nad Hawnulem, ledwie już dotrzymywał w Krasnem miejsca, tak się tu czuł w atmosferze jakichś zjawisk nadprzyrodzonych, i jakichś wypadków nadzwyczajnych. Co krok coś go spotykało nieszczęśliwego, co dzień trafiał się jakiś przypadek, jakaś szkoda. Największa pilność, ostrożność i gorliwość zapobiedz im nie mogły.
Posypało się to nagle jak z rękawa jedno po drugiem. W tydzień po opisanych wypadkach, wieczorem zapaliły się gumna i nim z ratukiem dobiegli ochoczy[1] ludzie, spłonęło wszystko przy ogromnym wietrze, który się zerwał jak naumyślnie: stodoły, szpichlerze, zapasy zboża, wełny, żelaziwa, słowem co dom ma szlachecki, nieżyjący z jutrem i nie goniący za groszem. Kiedy się pierwsze płomię ukazało poza dachem folwarku, Hawnul wyszedł z izby na ganek, popatrzył, siadł na ławie, załamał ręce i oczów nie odwracając od łuny pożaru, przesiedział tak niemal noc całą, dopóki czerwone brzaski i sine dymy wznosiły się nad pogorzeliskiem.
Ale nie rzekł ani słowa, nie dopytywał o przyczynię ognia, nie bolał widocznie na tę klęskę i zniósł ją do zadziwienia po chrześcijańsku.
Dziwna rzecz choć gromada niezbyt się opóźniła, a batóg Pawła Żużla ochoty jej napędził do pospiesznego ratunku, choć sadzawka była blisko, wodę lano, przerywano szerzeniu się płomieni i nic nie skutkowało.
Wiatru nie było w początku, potem zrywać się począł
- ↑ Na ochotnika.