nego dworu; oczywiście, że mnie to na przekór pobudziło zarosłą drogą dotrzeć do miejsca.
Nic smutniejszego nad nie wyobrazić sobie nie można. Ruina ta nie była jeszcze tak starą, by poważną się stała, ani znów tak świeżą, by jeszcze dźwignąć ją była nadzieja. Krzewy, chwasty, pokrzywy, trawy pokrywały rozgrodzony dziedziniec; budynki waliły się wszystkie. Sam dwór trzymał się tylko jeszcze, ale drzwi główne płotem zasunięte, już się były wypaczyły ze ścianą, która groziła upadkiem... Nigdzie śladu mieszkania, nigdzie znaku dozoru i pieczy... Poza dworem był stary, zdziczały ogród dzikiemi malinami w pas zarosły; a że przezeń ścieżka jakaś prowadziła z dziedzińca, poszedłem nią zamyślony.
O kilkanaście kroków wśród gąszczy, osłonioną lipami i świerkami, ujrzałem szarą, ale porządnie utrzymaną kapliczkę, której drzwi stały zamknięte. Tu widać było rękę ludzką i staranie. Paweł, który szedł za mną, mrucząc niezrozumiale, zbliżył się, gdy mnie aż tu docierającego zobaczył, nic nie mówiąc dobył klucza i drzwi nim otworzył. Weszliśmy w milczeniu do wiejskiego tego kościołka, bardzo starannie utrzymywanego, ale na wstępie uderzył mnie widok całkiem niespodziewany. Na samym środku, na czterech cegiełkach, stała prosta, sosnowa trumna, nadzwyczaj wielka i długa. Paweł przodem wszedłszy, szybko pokląkł i począł się modlić, ja też odkryłem głowę i schyliłem czoło, oka nie mogąc oderwać od tej tajemniczej trumny. Z pozoru jej widać było, że nie dziś tu postawioną została, drzewo bowiem przybrało
Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.