Nie znali jej i drudzy, ale że tam po Litwie moc jest nazwisk różnych, nikt się temu nie dziwował.
— Może być Syruć, może być Bołtuć, może być Dziumdziul i Hawnul — rzekł ferując dekret Wilczura — pan Bóg różnie ludziom rodzić się daje, a szlachty dziwnego nazwiska przepaść.
Pilno się o niego dowiadywał Wilczura, ale daremnie, bo go ani dostąpić, ani spenetrować nie mógł. Nadybał go w miasteczku raz i chciał titulo sąsiedztwa zrobić znajomość, ale Hawnul tylko mu się pokłoniwszy, uszedł.
Już to wszystko i sama fizys nie podobała się jakoś Wilczurze, ale milczał.
— Chce cicho siedzieć i za piecem pana Boga chwalić, niech mu się stanie wedle woli jego, obchodziliśmy się bez Hawnulów dużo, potrafimy obejść i teraz.
Spotykali się potem nie raz i nie dwa w kościele, w miasteczku, na polu koło granic, grzecznie sobie kłaniali, a Wilczura im częściej mu w oczy zaglądał, tym gorzej ominował. Po cichu nawet zeznawał przed swoimi, że przybłędzie źle z oczów patrzy.
— Możem winien i z grzechem, że o bliźnim tak szparko się odzywam z wyrokiem, ale dalipan, z ust co się nie śmieją, z ręki co się nie otwiera, nic dobrego nie wróżę. Przecież, żeby jakie ciężkie było życie, chwila jest, że się zaśpiewać zechce.
Niepokoił go ten sąsiad tak zaszyty w izbie sam z żonką, a nie gospodarz, a nie myśliwy, i nie koniarz i nie hulaka, unikający ludzi i nie mający dla nich dobrego słowa. Od żydów, od szlachty, od Żużla zbierał
Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.