już miał stosunki, Wilczura zaś do Filipa Turzona, głośnego prawnika, szczególniej w sprawach granicznych, bo processus granicialis[1] stanowił jego specjalność.
Filip Turzon, stary wyga, głowę miał dobrą, serce poczciwe, ale jak wlazł w skórę patrona, tak w niej caluteńki mieszkał, i miał to za aryngę, że złego procesu nie ma na świecie, a wszystko dobre co do dobrego, to jest do postawienia na swoim prowadzi. Grzeczny był, uniżony, słodki, kłaniający się, minę miał głupkowatą, potulną choć do rany, ale oszukiwał tą swoją pokorą i dobrodusznością, bo większego filuta nadeń nie było, a gdy szło o zrobienie z muchy wielbłąda, ani się zająknął tak zawsze znalazł czem dosztukować.
W życiu codziennem Turzon był najpoczciwszym człowiekiem, ale spełniając powołanie, nie zważał na środki, byle swego dopiąć, i serce chował do kieszeni, stojąc przed kratkami. Dwóch, rzec można było w nim ludzi, jeden zacny i prawy, drugi, dla którego, gdy się rozmachał, nic nie było świętego. A chwyciwszy człowieka w swoje szpony, nic nie było, czem by go pożyć się nie starał. Znano też Turzona jako najniebezpieczniejszego przeciwnika i Żyrmuński, który choć z nim był źle, ale unikał antagonizmu, dowiedziawszy się kto będzie ze strony Wilczury stawał, ledwie nie do zgody namawiać miał ochotę Hawnula.
Hawnulowi ani gadaj o tym! Stuknął pięścią w stół, oczy mu zaszły krwią i zaprzysiągł się, że swojej krzyw-
- ↑ „Proces graniczny“ w zabawnym makaronicznym języku sądowniczym.