zdzierać poczęli z pagórka. Otaczający obstąpili ich, poglądając na każde uderzenie o ziemię, na każdą garść, którą na bok odrzucano.
Kopiec nasypany był z piasku i gliny otaczającej i nic w nim zrazu nie dozwalało się domyślać pogrzebionego ciała. Najmniejszego nie było szczątku, najdrobniejszej resztki, mającej jakieś znaczenie. W miarę jak się zniżał wierzchołek, jak się obnażały boki, Matiasz Wiła wciąż powtarzał:
— Proszę uważać, jestli tu najmniejsza suspicja[1] grobowa? gdzie trup, gdzie kości? kopiec mości dobrodzieju! Grób choć wiekowy nie pożre tak ciała, by po człowieku choć ślad nie pozostał... tu nic! tu nic... krom szczerej ziemi.
Reszta przytomnych, Hawnul nawet, milczał zamyślony; kopano dalej.
— Zdaje mi się, że byłoby tego dosyć, — dodał Wiła, gdy doszli do pół wzgórka, daremna dalej robota, jak nic nie było, tak nic nie będzie.
— Za pozwoleniem — odparł systematyczny Szumczykiewicz, jeśli się co robi, potrzeba dokonać wedle prawa i formy. Wiemy to, że ciała chowano na samym dnie, na równi z ziemią, przysypując je potem pagórkiem; wiemy też, że żużle, węgle, lub kamienie oznaczające kopiec graniczny dopiero na dnie znaleźć się mogą, zatem co poczęto, dokończym.
— Robota daremna — rzekł Wiła.
- ↑ Podejrzenie.