Jesienny ranek był prześliczny, trawy i liście osrebrzone rosą obitą, powietrze orzeźwiające, woń lasów i jesieni miła i jakąś tęsknotę do duszy wnosząca. Bory chwiały się poruszane zaledwie lekkim wietrzykiem chwilami, a ptastwa chmury czynnymi przeloty dzień pracy rozpoczynały.
Stary Jurko Remeń, który rozstawiał gości, panów i strzelców, rokował o tym dniu najlepiej, ale czy się zadurzył, czy z losu tak wypadło, pana Stefana nie umieścił, aż się opatrzył dopiero przy Czerczej mogile. Nie zdawało mu się stosownem pana tam stawić i nie wiedział co począć, gdy Wilczura zawołał na niego, że w łozach podle tego miejsca chce zostać.
— Ej! paneńku — rzekł Remeń — miejsce nie osobliwsze, ciężko, żeby tu co wyszło, choć ścieżynka jest, a wilk weźmie górą.
— At! co pan Bóg da — odparł Wilczura — myślno o gościach, żeby strzelali, a ja choć z nabitą powrócę, to my to sobie wynagrodzimy...
Został więc pan Stefan nieopodal od Czerczej mogiły, zrazu lisią jego czapkę ponad łozami widać było, ale wkrótce czy przysiadł, czy gdzie przeszedł, bliżej stojący już go nie dostrzegli.
Tymczasem puszczono psy, zagrały, huczki poczęli wołać i kijmi o drzewa walić, a strzelcy w cichości oczekiwać zwierza... Opodal na skraju lasu jeden strzelił, gdzieś w tyle drugi huknął, oba pudła, bo psów nie nawoływano. Aż i koło mogiły puknęło, silny kłębik dymu podniósł się w czyste powietrze, i cicho jak uciął.
Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.