— Oho! nasz pan, znam jego gwintówkę — rzekł Remeń — już coś ubił... ani chybi starą wilczycę... i cicho siedzi.
Bliżsi strzelcy ciekawi co pan Bóg dał, bo nie słyszeli i nie postrzegli, żeby się co mimo nich przemykało, poczęli zaglądać, ale ani pana Stefana na stanowisku, ani zwierzyny nie dojrzeli. Nareszcie w gorętszej wodzie kąpany Bruderkowski posunął się kłusem, znikł w zaroślach i nuż rozległ się krzyk jego:
— O la boga! nieszczęście! ratuj, kto w Boga wierzy! Ratujcie!
Że psy jakoś ustały były gonić, bo trop zgubiły w borze, i cicho dokoła było przez chwilę, posłyszano głos podsędka, a kto żyw począł zmierzać ku miejscu, z którego się odezwał.
Pięciu czy sześciu znaleźli się zaraz na stanowisku gospodarza, ale tu go nie było, a pomiętoszone gałęzie i świeże ślady wskazywały im ku mogile. Tu straszny w istocie widok ich uderzył.
Pan Stefan leżał na wznak na ziemi pod samą Czerczą mogiłą z gwintówką w ręku, krwią pierś mając zbroczoną, ustami mu też obficie krew buchała.
— Co to jest! przypadek, postrzelił się — zawołali nadbiegający — czy kto go postrzelił? — Na mnogie przestraszonych przyjaciół zapytania, Wilczura nic odpowiedzieć nie mógł, tak się z niego krew lała. Podnieśli go, orzeźwili, zaczęli opatrywać i dopiero się opatrzono, że kulą w plecy był strzelony z tyłu, a piersią mu strzał ów wyszedł.
Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.