mortis mógł mu dać absolucję[1], bo już od rzeczy plótł wcale i na krótko przytomność odzyskiwał; a o drugich kurach nadeszła ostatnia godzina. Różne pan Bóg na ludzi śmierci zsyła i daje im kończyć często na podziw lekko i bez boleści, ale nie wiem, żeby kto tak osobliwie konał jak Stefan Wilczura... Mózg miał zajęty i pierś rozbitą, gorączkę okrutną, krew ledwie zatamowana za najmniejszym się wysiłkiem znowu usty puszczała, ale zdaje się, że on sam nie czuł cale co się z nim działo.
I owszem ostatnią godzinę wesołą miał jak życie całe, znać mu się ono na odjezdnem przypominało. A jak był zwykł przy ochocie śpiewać wiersze swej własnej inwencji bardzo udatne, tak i teraz prawie piosnką usta mu się zamknęły i ci co słuchali, powiadają, że przedziwniejszych wierszy jak żyw żaden z nich nie czytał.
Zwracał je to do przyjaciół, to do żony dawno zmarłej, jakby ją miał przed oczyma, to do ukochanej córki, to do innych dawno pomarłych swoich rodzeństwa i najbliższych. Aż mrowie przechodziło po skórze, gdy się począł do nich obracać, ręce ku nim wyciągać, rzekłbyś, że zmarli ci przyszli po jego duszę na drugi ją świat przeprowadzić.
I tak śpiewając hejnał złożony niegdyś na cześć matki boskiej Żyrmuńskiej, usta mu usługi odmówiły, wielki tylko krzyk wyrwał się z piersi:
— Jezus, Maria, Józef!
Wilczura Bogu ducha oddał.
Co tam było lamentu i desperacji między przyjaciół-
- ↑ Konającemu mógł dać rozgrzeszenie.