Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

wyryją, pobłaża nienasyconej chuci, z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. — A potem, jak drugiego Kolumba, po odkryciu złotych krain wiecznej młodości, rzuci się, jak narzędzie już niepotrzebne!
— Adelo! bylebyś mnie zrozumiała; jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! — Odkryję, aby je zniszczyć! — Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! — Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednem słowem zniweczyć, bo i czemżeby się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi — potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć. Sędziwój obejrzał się i, patrząc łagodnie na śpiącego sługę, sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i, przecierając oczy, wrócił do swej roboty.
— Panie, rzekł po chwil, ten dym węglowy, ten, szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak, jak u pana, co w głowie kręci