Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

blasku i tak skąpy krąg oświetlało, iż ledwo mógł dojrzeć napisy; zmordowany, im więcej natężał wzrok i uwagę, tem większa, niezliczona liczba grobowców, prawie w oczach jego powstawała. Wtem w wysokiem oknie zabrzęczały szyby i zimny wiatr zaświszczał po kościele; spojrzał w górę i wysoko pod samem okiem, ujrzał wmurowany portret alchemika, na złoconej blaszce. Spoglądał na niego żywemi błyszczącemi oczyma; w tejże chwili na wieży zegar zaczął bić północ i lampa wypadła z rąk Sędziwoja. U nóg jego rozbiła się, a w rozlanym oleju knot palił się na kamieniu; na tymże kamieniu wyryty był napis:

Hic jacet
Anathemius Tholden...

Światło szerokie koło zatoczyło i zgasło, dźwięk ostatni na wieży ucichł.
Zniżył się, i w ciemności, macając, pracował nad uniesieniem grobowego głazu. Po rogach były bronzowe kółka; uchwycił za jedno, wytężył siły, kamień poruszył się, podniósł go i odwalił na bok. Łoskot, sprawiony uderzeniem kamiennej posadzki nie rozchwiał się i ginął, jak inne w powietrzu, lecz rósł, powiększał się; każda kolumna odbijała go w straszliwem echu, od sklepień huczał i brzmiał, aż organy zatrzęsły się i wszystkie dźwiękami odezwały, a cały kościół drgał, jakby ze wszystkich zakątów, grzmot głuchy powstawał. Na ołtarzach lampy i świece same się zaczynały za-