Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

palać; powoli potoki krwistego mdłego światła wypełniły budowę. Posągi na grobach, na ołtarzach i figury na obrazach zaczęły się poruszać, wstawać i schodzić ze swoich stanowisk. Z rycerzy i kapłanów, biskupów, kawałkami zaczęły opadać zbroje, infuły i ornaty; każdy kawał upadał na podłogę i wnet wyrastały mu cienkie nogi, paszcza, i skakać poczynał zamieniony w obrzydłe ropuchy, pająki, jaszczurki okropnych kształtów. Skoro ubiór z całego posąga opadł, nagi szkielet posuwał się na środek kościoła, w pośrodku rojących się gadów. I coraz więcej postaci wyrastało z ziemi, od sklepienia z poza kolumn, toczyły się, płynęły w pół przezroczyste, jak żywe strumienie, we wszystkie kierunki. — Nieznane, nieziemskie głosy, w tysiącznych tonach, odzywały się ze wszystkich stron.
Wszystko nabierało życia i poruszało się. Litery na kamieniach i bronzie przemieniał się, w okropne twarze, otwierające paszcze; same kolumny poruszać się zaczynały, jak olbrzymie węże oddychające, i gdzie tylko rzucił okiem, widział jakieś piekielne życie, straszny wyraz, a wszystkie oczy, miliony spojrzeń były w niego jednego utkwione, groziło mu pochłonięciem go.
Potarł czoło i spojrzał dokoła siebie, jedyne tylko miejsce wolne od potopu poczwar, był otwarty grób i po kilku wschodach szybko do niego wskoczył. Trumna spoczywała przed nim; począł jej wieko odrywać. Z góry