Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

przeznaczeniem i pozorem tego miejsca niezgodny.
— Chodźmy już sąsiedzie do domu — rzekł któryś z mieszczan bliżej stojących — niech te opoje tu na śmierć się zapiją; nic tu już nowego nie wypatrzymy, a chłód nocy zaczyna dokuczać.
— Zaczekajcie jeszcze — rzekł pierwszy, — wczoraj dopiero około północy on wyszedł na ganek. Mój czeladnik Jakób był przy tem, i, kiedy goście pili jego zdrowie, z ganku rzucał złote pieniądze węgierskie.
— Cisnął ich pewnie więcej niż garniec — dodała kobieta — Jakób chwycił jedną sztukę, sama ją widziałam; a moja kuma, wdowa Marta, przysięgała się, że jej narzeczony pięć sztuk złowił.
— Ale też i guzów, szturchańców niemało — dodał mieszczanin; całe oko miałem sine.
— Niech go tam licho z jego złotem — rzekł pierwszy — może jeszcze zaklęte; rzuca jak psom; wartoż guzy obrywać!
— Zaklęte! ba! ten co widziałem, był z wizerunkiem Matki Boskiej; a zresztą, sąsiedzie, dukat piechotą nie chodzi; toby go można i poświęcić; a kułaki bierzesz, kułaki dajesz, to swoja rzecz.
— A jakże wy chcieliście! — zawołała do pierwszego rozgniewana kobieta — chcieliście, aby nie rzucał z góry, ale zeszedł na dół, wetknął wam w łapę pieniądz i jeszcze prosił: