Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

„Weźcie, panie Mateuszu, bardzo proszę, robicie mi łaskę!“ — On rzuca, bo mu się tak podoba, a wy nie bierzcie, kiedyście tacy bogaci. A ty, mężu, ani kroku! my będziemy czekać.
Pierwszy sąsiad odsunął się, ale także nie odszedł.
— Czegóż się tak tłoczysz! — zawołał któryś z masztalerzów — Boże, zmiłuj się, już blizko północy, a oni gawronią się, jakby mieli czego...
— Ot, zwyczajnie, nie widzieli go w dzień, teraz chcą się przypatrzyć; ale co to ciekawego, taki człowiek jak i drudzy.
— O! widzicie ich, zaraz znać dworskiego sługę! chcielibyście sami tylko rozszarpać to, co on dla mieszczan rozrzuca.
— Czy widzieliście go! — przerwał inny — czy prawda, że to poganin, Tatarzyn?
— Bajki szczere! prawy chrześcijanin, nie Tatar, ale Polak.
— Nie kijem go tylko pałką — dodała kobieta — toć Polacy przyrodni bracia Tatarów. Albo ja to nie wiem! — Mój nieboszcyk pierwszy mąż, co był zawerbowany do rajtarów, był w Polsce. Albo on to mało naopowiadał się o tym narodzie. Tam końskie mięso jedzą, chłopi mieszkają w chałupach ze słomy, miast wcale nie mają, tylko jeden zamek, gdzie król mieszka.
— Gdzież widzieliście tego Alchemika?
— Wczoraj rano widziałem go na moście,