ledwo mnie nie zadusili, kiedy wjeżdżał do miasta.
— Jak też wygląda, stary? czy tłusty? — zapytało kilka głosów.
— E! z miny wcale nie znaczno, że umie złoto robić. Najprzód, że jest młody.
— I taką sztukę posiada?
— Ba! albo to wiek co pomoże! Patrz na naszych siwych doktorów, co chodzą w opończach jako sowy; żaden tego nie zna, chociaż cały dymem przesiąkł, to dar Boski!
— Ten jest blady, nosi brodę, wąsy, a co najdziwniejsza, że ma głowę do wpół ogoloną.
— Ach! a mówiliście, że on nie Tatar! — Alboście nie widzieli Tatarów, co w zamku za kratą łańcuchami przybici, co ich Cesarz Rzymski podarował naszemu Panu.
— Niech tam wszystkie biesy porwą Tatarów; jakże ten Alchemik był ubrany?
— Bardzo zwyczajnie. Cały czarno, w dziwacznej sukni z rozprutemi rękawami, w futrzanym kołpaku; jechał na karym koniu.
— A złota, klejnotów?
— Wcale na sobie nie miał; to też to była najdziwniejsza rzecz. Szablę nawet i puginał miał oprawne w zwyczajne żelazo. Jechał wolno i przypatrywałem mu się dobrze; zdawał mi się nawet niewesoły.
— Ale za to koń jaki paradny! Sługiwałem ja po książęcych stajniach, ale takiego ogiera
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.