bocznych pokoi słabo oświetlonych we framudze okiennej, stało dwóch ludzi zajętych żywą rozmową. Jeden z nich w podróżnym płaszczu, świeżo przybyły, był Rogosz; drugi, lekarz Bodenstein, przeciw zwyczajowi swojemu strojnie ubrany, wyszedł z uczty, w któroej brał udział.
— Nie masz więc wątpliwości — rzekł przyjaciel Sędziwoja — że on posiada tę wielką tajemnicę, o której istnieniu tak długo wątpiłem.
— Przecież się z tem nie tai — odparł żywo Bodenstein. — Sam własnemi oczami patrzałem jak odbywał przemianę ołowiu, srebra, cyny, miedzi, żelaza, merkuryuszu na jak najczystsze złoto. Dotykałem go się własnemi rękami; złotnicy wszystkie z niem próby odbywali.
— Mówisz, iż elektor przyjął go łaskawie?
— Prawie jak równego sobie. Z nim tylko rozmawiał, żartował, razem z nim jadł, posadziwszy go przy stole na pierwszem miejscu przed wszystkimi książętami, po swojej prawej stronie. To jest rzecz niesłychana! — Pozwolił mu wstępu każdego czasu do siebie. Wszyscy dworzanie, a szczególniej Alchemicy, nie posiadają się z zazdrości i gniewu.
— To niepojęte! — rzekł Rogosz, zamyślając się, po chwili dodał — wiem, że jesteś człowiekiem roztropnym, ale czyś dobrze uważał wszystkie okoliczności, czy niema w tem jakiego podstępu?
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.