indyjskich ubiorach, strojne w kwiaty i drogie kamienie, z jaskrawemi oczami i ponętnym uśmiechem, w pełnych wdzięku obrotach i niewymuszonej zręczności, nęciły wzrok do śledzenia każdej zmiany ich tańca.
Rogosz z pałającemi ustami, chciwie patrzał na balet, gdy Sędziwój z lekka dotknął go po ramieniu i rzekł:
— Coby powiedziała na twoją zabawę twoja żona, kochany przyjacielu?
— Adela! — odparł, jakby budząc się Rogosz — ona zwykła do zabaw, nietylkoby ją to zajęło, co Arminię.
— Arminia, — mówił obojętnie Sędziwój — to dziecko...
— Jednak ładne dziecko i warte tych piękności — rzekł z przyciskiem Rogosz.
— Przyznam ci się — odparł Sędziwój, — iż jakkolwiek dość podobnych towarów kupowałem, nie nauczyłem się dotąd ich cenić. — Zdrowie twojej żony!
— Zdrowie jej i Arminii — podnosząc kielich, zawołał Rogosz.
— Jak widzę, dziś same dawne znajomości wracają ci do pamięci — przerwał Sędziwój z uśmiechem.
— Rozumiałem, iż tem wspomnieniem zrobię ci przyjemność.
— O, dzięki ci, słodki przyjacielu! a więc i ja muszę ci się odpłacić wdzięcznością; słuchaj mnie, tylko pilnie.
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.